wspomina Ewa Barciszewska
Dzisiaj wszelkiej maści artystów zaprasza się za pośrednictwem ich agentów. W ubiegłym wieku wystarczał Andrzej Tomiałojć. Był w zasadzie stuprocentowo skuteczny, bo znał (z serdeczną wzajemnością) wszystkich artystów, a nielicznych wówczas na szołbiznesowym rynku agentów przewyższał terminami realizacji zamówienia i „ceną usług”, która zawierała się w kosztach jego etatu w Wojewódzkim Domu Kultury. W 1979 roku okazało się jednak, że na kabaret TEY sam Tomiałojć to za mało. Poza bowiem przekonaniem artystów do odwiedzenia Legnicy trzeba było przekonać szefa Wydziału Kultury poznańskiego Urzędu Miasta, by ich z Poznania na jeden dzień wypuścił. Nie dlatego, by miasto nie mogło się na ten jeden dzień bez nich obyć. Mieli jednak „zakaz koncertów poza Poznaniem”. Andrzej albo nie miał czasu do Poznania jechać albo nie bardzo wierzył w skuteczność własnego uroku osobistego podczas rozmów na szczeblu urzędowym. W każdym razie wysłał tam mnie. Na wiele nie licząc, wczesnym przedpołudniem zameldowałam się w siedzibie kabaretu na Woźnej, gdzie oczywiście Laskowika ani Smolenia o tej porze nie było, ale kanapkami z bardzo cienko krojonym salcesonem powitał mnie przemiły pan, będący wówczas kimś w rodzaju kierownika siedziby i całego przedsięwzięcia. Stamtąd pobiegłam do właściwego urzędu, złożyłam pisemną prośbę i poprosiłam o rozmowę z panem dyrektorem – który na chwilę wysunął głowę z gabinetu i zmierzył mnie spojrzeniem. Sekretarka kazała mi czekać na korytarzu.
Po jakiejś godzinie dyrektor przeszedł korytarzem tam i z powrotem, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Siedziałam dalej: żadnego papierosa, żadnej toalety! Po pewnym czasie znów wyszedł i dokądś poszedł. Na szczęście wrócił, nadal mnie nie dostrzegając. Sekretarka też traktowała mnie jak powietrze. Koło wpół do piątej drzwi się uchyliły. W szparze zobaczyłam oko i kawałek męskiej głowy, która zaraz się schowała. Po dłuższej chwili, z miną cierpiętnika zza drzwi wysunął się cały dyrektor, spojrzał na mnie z niechęcią i jęknął: – Jeszcze pani tu jest… Podpisałem. Leży na biurku.
Na Woźną wróciłam jak na skrzydłach! Ten sam miły pan przywitał mnie zupełnie świeżymi kanapkami i zaprosił na rozpoczynający się niedługo spektakl. Siedziałam na „technicznym”, bardzo wysokim krzesełku, z którego jakoś udało mi się nie spaść ze śmiechu. Potem miałam jeszcze bardzo wesołą noc w pociągu, bo w ocenzurowanym tekście spektaklu, który wiozłam, zaznaczone były najsmakowitsze, „zabronione” fragmenty.
Po kilku dniach legnicka cenzura dorzuciła swoje zakazy tam, gdzie coś jeszcze mogło się widzom skojarzyć z Armią Czerwoną. Podczas legnickiego występu TEY-a ze zgrozą stwierdziłam, że wszystkie „ingerencje” obydwu Urzędów Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk… spokojnie ze sceny lecą, a publiczność śmieje się nieświadoma „udziału w przestępstwie”. Nikt nie poszedł siedzieć.