Trudno zliczyć, czy od czasu, kiedy P. T. Selbit pierwszy raz przeciął kobietę na pół, ten klasyczny trick zyskał więcej wariantów czy nawiązań w satyrycznych rysunkach. U Popowa wyjątkowe jest to, jak łatwo kilka sfer rzeczywistości łączy. Patrząc na „Iluzjonistę” mniej już może myślimy o tym, do ukazywania czego sam temat jest, zdawałoby się, predestynowany. Tak na ogół interesującej Popowa sferze stosunków damsko-męskich. O poszukiwaniu fizycznego dreszczu doznań, naiwnym marzeniu, by dotrzeć do tego, co druga osoba i płeć ma „w środku”. Absurdalnych sposobach realizacji tegoż i postkoitalnej melancholii. Bezsensie kolejnych podbojów, które i tak w końcu przekształcą się w serię zatartych, niemal identycznych wspomnień. To wszystko, choć przecież obecne, schodzi na plan dalszy, wobec kwestii, z którą zresztą ściśle wg psychoanalityków się łączy.
Samozwańczy demiurgowie i domorośli reformatorzy… Ich dziecinny zapał do traktowania dosłownie i całkowicie serio rozmaitych iluzji. Ich naiwne zdumienie, by nie powiedzieć zbaranienie, że najprostsze rozwiązanie „nie działa”, a bezmyślnie poszarpana rzeczywistość tak łatwo się na nowo nie zrośnie. Słowem dramat wyalienowanej władzy. Takie skojarzenia budzą się nawet wówczas, jeśli umknie aluzja do tego, co najbardziej aktualne. Dziwnie znajome, wydłużone oblicze magika – jakże konkretny przykład do dalszych przemyśleń – i bodaj jeszcze bardziej konsternująca krzywa aureola gwiazdek na jego magicznej czapce, tak sprytnie wkomponowane w entourage, że niemal niezauważalne. Bo najostrzejszą satyrę przemycić najłatwiej w uspokajającej iluzją estetyzmu formie.
ba