Absolutnie niesprowadzalni do wspólnego mianownika, zebrali się jednak, aby czasem działać razem. Chyba przesadną złośliwością byłoby twierdzić, że właśnie dlatego. Tym niemniej jedyną rzeczą, która wydaje się ich łączyć, tak polu satyry, jak i innych, które uprawiają, jest ich niekwestionowana pozycja. Z własnej i nieprzymuszonej woli postanowili odpowiedzieć na jedno z tych fundamentalnych pytań, których artyście stawiać się nie godzi. (Choć korci. Drugie z tej serii to np.: Skąd Pan/i czerpie inspiracje). Te odpowiedzi, skrajne różne, zaskakujące i oczywiste, lakoniczne i wylewne, błyskotliwe i szczere, pozostające w zgodzie lub opozycji do stanowiących ich istotną część obrazów być może nie wniosą nic, sparaliżują swą świetnością kilka pokoleń następców, albo zainspirują rozwój polskiej satyry o lata świetlne.
DLACZEGO ZOSTAŁEM SATYRYKIEM?
Pokaz prac grupy artystycznej FECO Polska
Galeria RING, Rynek 12
otwarcie wystawy 16 czerwca (piątek) godz. 19.00
DLACZEGO?
Dlaczego zostałam satyrykiem? Trudne pytanie, Gryzę ołówek…
Odpowiedź przecież muszę dać na nie złożoną z jakichś zabawnych słówek.
Umieścić żarcik między wierszami lub mrugnąć okiem gdzieś w pół zdania.
Tymczasem, mówiąc między nami, to nie do śmiechu lecz do wyśmiania
jest moja puenta… z prawdą czystą: zostałam satyrykiem dlatego,
że nie zostałam prawdziwym artystą!
MAGDA WOSIK
Szczypiorno koło Kalisza, końcówka lat 60. Rodzice uczą plastyki. Kiedy wychodzą do pracy, zajmuje się mną Elka od Chlastów, córka sąsiadów. Ciągle pali i sprowadza koleżanki, a ja leżę i ryczę. Elka wrzuca mi do łóżeczka gazety. Drę te gazety, robię z nich kule, rozrzucam i leżę szczęśliwy w tym śmietniku.
Kalisz, lata 70. Mama prowadzi mnie do przedszkola. Nienawidzę przedszkola, nienawidzę innych dzieci i pań przedszkolanek. Drę się na ulicy, kładę się na chodniku i wrzeszczę, że nigdzie nie pójdę. Przestaję, kiedy mama kupuje mi ołówek w pobliskim kiosku. I tak codziennie: rano histeria, potem ołówek na uspokojenie.
Podstawówka: nauczycielki krzyczą, a szkołą rządzą bracia Ostrychalscy z bloku komunalnego. Szkolny fartuszek mokry od potu. Nerwy i strach. Jedyna przyjemność to gryzmolenie w podręcznikach. Czarno-białym portretom bohaterów narodowych i twórców socjalizmu dorysowuję długopisem dziury w zębach, blizny na czołach i pirackie opaski na oczach. Ale dorysowywać każdy może – wpadam więc na pomysł, żeby wymazywać gumką farbę drukarską. Usuwam owłosienie z głów. Szarości retuszuję ołówkiem. Wychodzi jak na zdjęciu. Golę Lenina, Kościuszce zmieniam kształt nosa, a Konopnickiej płeć. Mogę wszystko.
Kąpiel w wannie. Mama odkręca wodę i – niespodzianka! – wlewa parę kropel specjalnego płynu, od którego robi się sztywna piana. Układam sobie z niej na głowie bryły, rzeźbię fryzury, modeluję wąsy i brody. Stoję przed lustrem i jestem Einsteinem, Tołstojem, Franciszkiem Józefem. Walenie w drzwi: – Co tam robisz w tej łazience tak długo?!
W trzeciej klasie podstawówki pojawia się nowa koleżanka – Ewa. Kocham się w Ewie, ale to tajemnica. Koledzy z klasy natychmiast zaczynają ją adorować: nadskakują, odprowadzają do domu, noszą za nią tornister. Przyglądam się temu z zazdrością i piszę złośliwy wierszyk ośmieszający adoratorów. Tekst krąży po klasie, ktoś go sobie przepisuje na lekcji. – Co tam piszesz pod ławką?! – nauczycielka wyrywa koledze kartkę i z wyraźną satysfakcją czyta na głos. Słyszę rechot całej klasy i płonę ze wstydu. W sąsiedniej ławce siedzi Ewa.
Liceum. Rysuję długopisem po szkolnych ławkach. Każą mi zostawać po lekcjach i czyścić blaty. Zostaję, ale zamiast szorować ławki, wynoszę je do innej klasy i zamieniam na czyste.
Lata 80. Studiuję grafikę we Wrocławiu. Stoimy w pracowni za sztalugami i przez kilka godzin rysujemy modelkę. Słychać szorowanie ołówków o brystole. Nudne to rysowanie. Gapię się na kolegów. Jeden człapie jak kaczka i beczy jak koza. Naśladuję tego kolegę, też chodzę jak kaczka, tylko bardziej i przedrzeźniam jego głos. Koleżanki pękają ze śmiechu.
Plakat Geta Stankiewicza dla Opery Wrocławskiej do „Boccaccia”. Get to mój guru, na plakacie namalował siebie: wypina wielki brzuch i z uśmiechem prezentuje wielką, czerwoną marchewkę przywiązaną do krocza. Czasy są ponure, ale z plakatu bije potężna energia, radość, szyderstwo i kpina. Przebieram się za Geta z tego plakatu: wypycham sobie brzuch poduszką i z półmetrową marchewą z masy papierowej sterczącą między nogami przechadzam się po Wrocławiu. Nie wiem, po co to robię. Może po prostu chcę być tym facetem z plakatu, któremu wszystko wolno.
Jesień 1990 roku. Jestem w małej miejscowości nad Bałtykiem. Pierwsza kampania prezydencka w Polsce. Jarosław Kaczyński namawia Polaków do głosowania na Lecha Wałęsę. Trudno uciec przed polityką – wciska się wszystkimi otworami i rozpala emocje. Próbuję rysować, ale nie mam nawet ołówka, sklepy pozamykane – już po sezonie. Sięgam do kosza na śmieci: opakowania, gazety, papierki po cukierkach. Drę i sklejam z tych skrawków gęby polityków. Radość ta sama jak wtedy w Szczypiornie, kiedy Elka od Chlastów wrzucała mi do łóżka gazety. Hej, wy tam, słyszycie mnie? Mam kosz na śmieci i celuję prosto w was, skurwysyny!
TOMASZ BRODA
***rysunki do katalogu Dlaczego zostałem satyrykiem pochodzą z książki Coś pan zmalował! mojego autorstwa.
Siedzę sobie w domu i piję herbatę, zastanawiając się, dlaczego zostałam satyrykiem? Od zawsze postrzegam siebie jako osobę wesołą, z dużym poczuciem humoru. Lubię się śmiać i opowiadać zabawne historie, uczestniczyć w kawałach i wygłupiać się z przyjaciółmi. Nie jestem śmieszkiem ani klaunem, a tym bardziej pajacem – ale radość i śmiech zawsze były mi bliskie. Dlatego naturalną konsekwencją tego stylu życia było przeniesienie owej radości na papier – w moje rysunki. Śmiech, zabawa, żartobliwy lapsus są często nieodłącznymi elementami ilustracji. Mój śp. Najukochańszy Profesor Zygmunt Januszewski tłumaczył mi zawiłości dobrej ilustracji, aby właśnie z żartu uczynić swoją siłę. Tak właśnie stworzyłam panteon koślawych bohaterów, małp przebranych w garnitury i wypinających czerwone pupy w stronę publiczności, piesków bez oka lub kolejnych portretów rodzinno-przyjacielskich. Okraszałam swoje postacie dymkami, misternie kaligrafowanymi napisami tak, aby każdy z nich miał swoją kwestię i nie pozostał zapomniany. Satyra w moim przypadku zawsze szła w parze z karykaturą. Nie jest opisem świata w krzywym zwierciadle – to raczej mały szczegół, który zmienia charakter sytuacji. Kaprawe oczko, klapnięte uszko, rozjechane nogi, pogubione proporcje…, czasem kogoś przygniecie wielki but, innym razem eksploduje głowa pełna instrumentów. Wyobraźnia jest najlepszym arsenałem pomysłów i gagów.
Czy w takim wypadku nazwałabym się satyrykiem? Nie wiem…, ale wiem na pewno, że bardzo gładko weszłam w otoczenie Satyrykonu i poznałam tam ludzi, którzy myślą podobnie do mnie. A może ja myślę podobnie do nich? W każdym razie ten obustronny przepływ myśli umożliwia stworzenie sytuacji, w której można się śmiać do woli. I ten śmiech jest zaraźliwy.
AGATA DUDEK
Dlaczego ja, Stanisław Gajewski, zostałem satyrykiem? Tak się to jakoś wszystko ułożyło i, jak widać, inaczej już nie mogło, skoro jest, jak jest. Mieszkałem od urodzenia w centrum – można powiedzieć – życia społecznego i przestrzeni publicznej: pomiędzy kościołem, komisariatem Policji, sklepem spożywczym, urzędem pocztowym, szkołą, strażą pożarną i przystankiem autobusowym. Otaczały mnie zatem same atrakcyjne i pociągające zawody (wyjąwszy, oczywiście, księdza – to nie zawód, a powołanie). Policjant, sprzedawczyni w sklepie, listonosz, nauczyciel, kierowca autobusu – to wszystko jednak odpadało. Albo zbyt duża konkurencja (policjant), albo trzeba było być kobietą (sprzedawczyni w sklepie), a ja nie jestem; albo potrzebna była umiejętność jazdy na rowerze (listonosz), a ja jeździłem tylko na hulajnodze (listonosz na hulajnodze – prawie satyryk); nauczyciel odpadał – wiadomo, obyś cudze dzieci uczył (i wszystko jasne, po co sobie i innym życie marnować!); albo nie miałem autobusu (kierowca w Zakładzie Transportu Miejskiego – właścicielem autobusu, tak sobie to wyobrażałem jako dziecko). Pozostawał strażak. Tu jednak też była konkurencja (może nawet jeszcze większa niż na policji). No, i prawie – pomimo konkurencji – się udało. Prawie. Chciałem bowiem być strażakiem, a został satyrykiem. Moim zdaniem wszystko jest w jak największym porządku i najprawdziwszej harmonii, ponieważ jestem (no, prawie) tym, kim w wieku dziecięcym chciałem być i po wielu latach żmudnej pracy nad sobą samym, z niemałym mozołem – zostałem (prawie). Bo, proszę Państwa, satyryk to taki niby strażak, który jedną ręką podpala, żeby drugą ręką zaraz gasić. Czyli prawie-strażak. A do tego cały czas jest robota (pokażcie mi bezrobotnego strażaka albo bezrobotnego satyryka!). Dzięki Wam, tak, proszę Państwa, dzięki Wam, mamy co robić. To Wy nieustannie dostarczacie robotę mnie i takim jak ja innym prawie-strażakom. To Wy jesteście prawdziwymi autorami satyry w każdej jej postaci, rodzaju i odsłonie. My, satyrycy, tylko ubieramy Wasze „dzieła” w formę, nadajemy im odpowiedniego kolorytu i wyrazu, można powiedzieć redagujemy je, by to, czego sami jesteście autorami, wracało do Was w czytelnej (dla Was) postaci. Dla satyryka czyli prawie-strażaka robota jest zawsze. I dlatego właśnie ja, Stanisław Gajewski, zostałem satyrykiem, ponieważ chciałem być strażakiem.
STANISŁAW GAJEWSKI
Wciąż powątpiewam, czy rzeczywiście jestem satyrykiem. Zaskakuje mnie uśmiech na twarzach ilustratorów, który jest reakcją na moje skromne art-propozycje, kiedy właściwie nic w nich szczególnego czy zaskakującego nie przedstawiam. Jest to dla mnie dość wymowne i sprawia, że ukryta satyra, której nie zawsze jestem świadomy ujawnia się. Taki odbiór moich prac daje mi wystarczającą satysfakcję i motywację, bym dalej tym się zajmował. Satyra nie jest celem w mojej twórczości ilustratorskiej, a najpewniej wynika ona jedynie ze sposobu mojego patrzenia i odbierania rzeczywistości. Zawsze fascynowała mnie metafora oraz swoboda wyobraźni rysowników przetwarzających tematy w zgrabną formę bez dosłowności…Też tak chciałem i wciąż chcę to robić lepiej.
JERZY GŁUSZEK
Zawsze pociągała mnie publicystyka, a w szczególności ta nieobiektywna.
SEBASTIAN KUBICA
Będąc małą dziewczynką spędzałam czas na rysowaniu – czymkolwiek i na czymkolwiek się dało. W wieku sześciu lat na plastikowej obudowie telewizora wyskrobałam szpikulcem piękne kwiatki. Zdanie rodziców było krańcowo różne od mojego. Niezrażona miażdżącą krytyką tworzyłam dalej. Popisywałam się przed rówieśnikami, rysując ptaszki i królewny, a potem karykatury nauczycieli. Dzięki temu byłam bardzo popularna. W sklepiku szkolnym sprzedawałam koperty z moimi rysunkami i miałam pieniądze na pączka.
Moim ulubionym czasopismem były „Szpilki”. Co niedziela pani w kiosku zostawiała mi egzemplarz. Czytałam i oglądałam, nie do końca rozumiejąc treść, ale podobały mi się te rysunki, komiksy i wiersze. Chciałam tak rysować. Wycinałam z „Przekroju” Humory zeszytów szkolnych i wklejałam do zeszytu. „Skowronki wzbijały się w górę i rżały swój hymn poranny”, a „ja dostałam suczkę żółwia.” „Geny siedzą w mózgu” – to fakt, a „żyrafa jest najwyższą formą życia”. Powstawały z tego gazetki ścienne i ilustracje. Rysowanie było lekiem na rozterki.
Śmiech to najlepszy sposób na bycie osobą towarzyską i lubianą, a ja taką chciałam być. Chciałam być także wokalistką rockową, a jeszcze lepiej wokalistą.
Czuję się pół-kobietą, pół-mężczyzną, pół-dzieckiem. Razem jest mnie więc półtorej.
Nie jest prawdą, że wszystko mnie śmieszy – wręcz przeciwnie. Wymyślanie rysunków satyrycznych to bardzo ekscytujące zajęcie – gimnastyka dla umysłu, szukanie kodu plastycznego dla przekazania idei. Mogę powiedzieć, co lubię, co mi się podoba, ale też mogę się bezkarnie wyżyć. To język, który wszyscy rozumieją bez względu na narodowość, wiek, rasę, płeć.
Dlaczego zostałam satyrykiem? Czy ja jestem satyrykiem?
MAŁGORZATA LAZAREK
Bo nie miałem wyjścia.
Spotkałem kiedyś człowieka, który zbierał karykatury samolotów. Zrozumiałem wtedy, że wszystko – i osoba, i zwierzę, i rzecz – mają swój charakter.
Najprościej jest go pokazać uwypuklając cechy i tak już wypukłe.
A więc… robota leżała na ulicy, wystarczyło ją tylko podjąć.
GRZEGORZ SZUMOWSKI
Nie wiem. I to by była chyba najlepsza odpowiedź, ale tak serio, to chyba z wrodzonej przekory i inspiracji dostarczanych przez samo życie. Fotografowałem praktycznie od dziecka. Pamiętam swoje pierwsze zdjęcia – jakieś uschnięte konary drzew, zdechłą wronę w parku. Dzisiaj z uśmiechem myślę, że były to moje pierwsze poszukiwania twórcze. Potem było już tylko gorzej, bo nastąpiło „mocowanie się” z warsztatem foto i zgłębianie techniki fotografowania. Samo fotografowanie na pozór jest prostą czynnością manualną i być może dlatego wiele osób uważa, że aby zrobić zdjęcie (czy dobre?), wystarczy „pstryknąć”. Takie podejście wyprowadza mnie z równowagi i z szacunku dla swojego zdrowia nie podejmuję dyskusji. Kiedyś pewna gospodyni przyjęcia powitała mnie słowami: robi pan świetne zdjęcia, musi mieć pan chyba dobry sprzęt. Przełknąłem to jakoś, a wychodząc pożegnałem panią mówiąc: świetnie pani gotuje, pewnie ma pani dobre garnki. Fotografia uczy pokory i bardzo szybko to zrozumiałem. Potem wielokrotnie powtarzałem moim studentom, że przy fotografowaniu, wbrew pozorom, trzeba myśleć. Czasami pomoże przypadek lub łut szczęścia, ale… Z rozkoszą znajduję wady we wszystkim, co nadęte i napuszone, a im bardziej monumentalne, tym śmieszniejsze. Dotyczy to zjawisk, zdarzeń, ale przede wszystkim ludzi i ich zachowań. Niektórych jest mi po ludzku żal, ale jako satyryk z przyjemnością im przypieprzę.
Satyryk nie powinien być po żadnej stronie. Ma być ponad i nawet jeśli coś wymyśli, to powinna to być prawda, bo ona jest najważniejsza. W swych działaniach powinien być obiektywny, ale bezlitosny. Niektórzy są przekonani, że mogą świat zbawić, ale swoją śmiesznością mogą jedynie zabawić.
Wiele wykonanych przeze mnie fotografii pokazuje, że wcale się nie zmieniamy i większość żartów ciągle jest aktualna.
ZENON ŻYBURTOWICZ