rozmowa z Ryszardem Kają
Satyrykon (Beata Adamek): Kilka lat temu pewna zakochana w Pana twórczości (co łączy ją z przynajmniej połową Polski) kobieta napisała, że Pan robi tylko plakaty wyśmienite, bardzo dobre i niezwykle rzadko jedynie dobre, złe się po prostu nie zdarzają. Pan sam swoje plakatowe początki określił jako “żałosne”. Czy są jednak wśród Pana prac takie, które Pan sam bardziej lubi od innych?
Ryszard Kaja: Olaboga! Żeby to tak cudnie było w życiu, jak Pani mówi, żeby to pracami swymi można było serca omamić… żeby te prace moje były wyśmienite… Ale potrawy, które serwuję malując na papierze, to żarcie z garkotła. Jak bigos wrzucam i mieszam wszystko, doprawiam pikanterią i serwuję w formacie 100×70 cm. Jest kilka plakatów, które zrobiłem i które lubię, ale to chyba nie wynika z ich jakości lepszej-gorszej, to raczej zasługa tego, co wokół plakatu, tego, z czym ów plakat mi się kojarzy. Ale za to jest mnóstwo plakatów innych autorów, które bardzo lubię, plakaty Lenicy kocham, Tomaszewskiego podziwiam, lubię wiele prac Kai Renkas, Górki Wiktora, mego ojca Zbigniewa Kai, Rosochy… A jeszcze Cieślewicz, Krajewski, Staniszewski, Rzyski, Starowieyski, Wasilewski, Bajtlik, Górska… Ojej, mnóstwo plakatów lubię, długo by trza wymieniać, a swoje mniej lubię, może dlatego wciąż maluję, by zrobić takie, jakie polubię.
Raz już – w 2007 – robił Pan plakat dla Satyrykonu. Do dwóch razy sztuka? A mówiąc już poważnie, można zauważyć i sam Pan zresztą o tym wspomina, że lubi Pan pracować cyklami, bo jedna wersja to za mało, by zrealizować wszystkie pomysły i lubi Pan powracać do raz już poruszonych tematów. Czy w przypadku Satyrykonu też tak było? (I co się w tym czasie w Pana podejściu do tematu zmieniło).
Rzeczywiście, bardzo lubię pracować cyklami, w przypadku grafik, monotypii, które tak lubię to rzecz powszechna i akceptowalna, ale ja przenoszę pojęcie cyklu także na plakat. Kiedyś dla galerii “Pigasus”, gdzie miałem wystawę, zrobiłem plakat z motylem, a jak tylko skończyłem, zrobiłem drugi i później trzeci i czwarty i wystawę reklamowały 4 plakaty, które wzajemnie się uzupełniały. Jakoś nie mieszczę się w jednej pracy, może to dlatego, że nie umiem jej zrobić wystarczająco dobrze, to nie jest kokieteria. Powstaje też więc cykl kuriozów filmowych, a największy cykl, jaki robię, to plakaty z serii Polska. Jednak w przypadku Satyrykonu sprawa ma się inaczej, po prostu po czasie dostałem nowe zlecenie, i ucieszyłem się bardzo, bo miałem wiele do zarzucenia sobie po pierwszej pracy i mogłem się zrehabilitować. Bo ze mną też tak, że ja potrzebuję dystansu, by zobaczyć, czy to, co zrobiłem, jest dobre czy kiepskie. A jak pracuję, wciągam się, pełen entuzjazmu angażuję i tracę ów niezbędny dystans i dopiero kiedy praca wydrukowana, jak już nic zmienić nie mogę, widzę, co było w niej dobrego, a co złego.
Czy możemy porozmawiać trochę o “kuchni” (kulisach) powstawania satyrykonowego plakatu. Odnoszę wrażenie, że pierwsza wersja tego pomysłu miała charakter jeszcze nieco bardziej frywolny i erotyczny? Czyżby zadziałała autocenzura? Nie tak dawno okazało się, że tworzenie plakatów może się okazać zajęciem niebezpiecznym i podpadającym prokuraturze…
Ależ moje plakaty raczej też grzeczne! Choć rzeczywiście ja lubię taplać się w sosie erotyki, na zasadzie wspomnień, oczywiście, bo zaczynam wchodzić w lata takie, że turgor powoli tracę. W naszym kraju zdarza się, że odrobina pikanterii oburza, co mnie bardzo oburza. A jak już się dotknie temat poważny, to trzeba być bardzo poważnym. Oczywiście są artyści, co bardzo chcą wywołać skandal, ale paradoksalnie najczęściej im się to nie udaje. Tyle się namęczą, tyle pokombinują, by dotknąć, obrazić, a tu nic, cisza, nikt ich pracy nie zauważył, nie ma trampoliny, nie ma sukcesu. A znowu z drugiej strony jakiś błahy drobiazg wywołuje lawinę. No i tak było z moim plakatem reklamującym piwo. Plakat grzeczny, naprawdę, piwo nazywa się Pantokrator i u mnie kapsel stal się jakby aureolą. Piwem zainteresowała się prokuratura, choć brzmi to dziwnie i wieloznacznie i aż boję się to mówić. Plakatu jednak, całe szczęście nie zamknięto w celi, po prostu wisi.
Gdy zwykli śmiertelnicy z utęsknieniem czekają na natchnienie i pomysły, można odnieść wrażenie, że Pan aż od nich kipi, a 24-godzinna doba to po prostu o wiele za mało, aby je wszystkie zrealizować. Zatem ile czasu powstaje plakat (np. taki, jak ten dla tegorocznego Satyrykonu)? I jeszcze – jak osiągnąć taki stan twórczej potencji? Czy mają z tym może coś wspólnego podróże?
A to, muszę przyznać samego mnie dziwi. Owszem jest tak, że są prace, które nie wiem, jak zrobić i męczę się niebywale. Próbuję ugryźć temat tak albo siak i z każdej strony źle. Ale rzeczywiście najczęściej jest tak, że u mnie zawsze eksplozja pomysłów, ławica myśli. Czasem aż za dużo ich i wybrać nie sposób i często źle wybieram, bo wszystkie brzęczą niczym muchy dokuczliwe. A ja jestem jak wiszący u lampy niegdyś lep na muchy upstrzony muchami-gnojarkami. Do tego ja lubię malować, rysować, wymyśliłem sobie sposób na życie, jakie lubię i nie męczę się tworząc, choć bywam zmęczony. Plakat tegorocznej edycji Satyrykonu powstał w Chulumani, bo to było tak: ja co roku wybywam, na dłużej, na krócej, ale lubię się włóczyć z plecakiem po obrzeżach, opłotkami i nigdy do końca nie wiem, gdzie będę. W tym roku wyjechałem sobie do Gwatemali i do Meksyku, a później ni stąd ni zowąd Boliwię śliczną odwiedziłem, bo ja Boliwię bardzo lubię. Niestety w Boliwii na Altiplano jest wysoko bardzo, stolica leży na wysokości 4000 m i ja to źle znoszę. Więc jak wylądowałem w la Paz, to liczyłem, że jakoś na drugi, trzeci dzień zaaklimatyzuję się, ale nic z tego tym razem, ja już starszy, ta aklimatyzacja przebiegała jakoś opornie, więc wsiadłem do autobusu, Andy przekroczyłem i krętą drogą zjechałem tysiąc, dwa, i zatrzymałem się na stokach zielonych w Chulumani. Tam właśnie jedząc banana otwieram skrzynkę pocztową w Internecie i widzę propozycję, by zrobić plakat do tegorocznej edycji Satyrykonu, no to go zaraz namalowałem gapiąc się na to, co miałem pod ręką. Ale nie miałem możliwości przygotowania plakatu do druku, bo ja daleko, ja z plecakiem w miejscu odległym, ale to już mówiłem, więc nie mogłem nawet rysunku zeskanować i zrobiłem to później dopiero w Stanach. Bo zamiast wracać do kraju jeszcze o Stany Zadowolone, jak mawiał Hrabal, zahaczyłem. Plakat ten więc rodził za oceanem, troszkę w Południowej Ameryce troszkę w Północnej i ciut ową egzotyką, mam nadzieję, pachnie, co wprawdzie bez sensu, ale po pierwsze szefostwo Satyrykonu wcale nie musi o tym wiedzieć, po drugie to osadza go w mej codzienności, w tym przypadku dalekiej.
Co musi mieć w sobie miasto lub miejsce, aby trafić na Pana plakat? Wiadomo już, że nie musi być sławne, duże, ani nawet w tradycyjnym tego słowa znaczeniu piękne. Czy więc Legnica by się nadawała?
Aaaa, mówi pani o plakatach do serii POLSKA! Ano porwało mnie, zauroczyło, jestem tematem zaczadzony. Zaczęło się skromnie, a teraz są już 72 plakaty i seria nadal rośnie i plakatem opowiadam o Polsce i ciszej, w podtekście i o sobie. Ta seria, choć tego nie widać, jest bardzo osobista. Wybieram miejsca dla mnie najważniejsze, a że zawsze lubiłem podróżować, a że Polskę zjechałem dokładnie wzdłuż i wszerz, to teraz tematów mam mnóstwo i są wielkie miasta i mniejsze, jak ukochany Wolsztyn, który właśnie maluję i maluteńkie pod lasem przycupnięte jak Warnowo, gdzie latem się zaszywam w ogrodzie pełnym hortensji. Legnica będzie! oczywiście! Nie tylko dlatego, że szef wrocławskiej galeria plakatu, dla której seria powstaje, pochodzi z Legnicy, ale także dlatego że byłem w Legnicy i było mi w niej dobrze. Plakat ten już nawet zaczęty, ale cicho sza, nie powiem, co na nim, więc pewnie w tym roku zostanie skończony i opublikowany. W plakatach z tej serii warstw więcej – nie tylko opowiadam o Polsce czy o sobie, o swej przeszłości, ale staram się, by plakaty te nawiązywały do różnych estetyk, by odpowiednio ułożone były odzwierciedleniem historii plakatu polskiego, a Legnica przecież niegdyś zarażona sowietami była, więc plakat zapewne, jeśli się uda to z tematem rysunku połączyć, będzie pachniał starym zmurszałym socrealizmem. Legnica będzie! Na bank! Może będzie gdzieś na nim także płomiennie ruda, zawadiacka grzywka, bo dla mnie prywatnie symbolem tego miasta jest osoba, co taką wiewiórkowatą ma fryzurę.
Wielokrotnie wspomina Pan, że plakat powinien powstawać na zlecenie. A czy może być na bardzo osobistą prośbę? Innymi słowy, czy osobisty kontakt z imprezą, z tematem w takim przypadku ma znaczenie? Jest Pan w tym roku autorem plakatów do dwóch legnickich imprez. Na czym polegała różnica w tworzeniu ich? Mam wrażenie, że ten satyrykonowy jest dużo bardziej osobisty, że widać w nim bardzo osobisty stosunek do Satyrykonu?
Cóż – za pierwszym razem, gdy malowałem kota na swym pierwszym plakacie Satyrykonu wykonywałem zlecenie, rzetelnie, była to łamigłówka, jaką starałem się jak najlepiej wówczas rozwiązać. Podobnie plakat Legnica Cantat, z tym że temat chórów jest mi bliski bardzo, bo ja dziesiątki lat przepracowałem w teatrze, operze i chórami jestem zafascynowany. Teraz poznałem już Satyrykon, byłem, bawiłem się, śmiałem się, oglądałem, pokazywałem, i co chyba najcenniejsze – poznałem mnóstwo ludzi, o wiele łatwiej i milej jest robić plakat do imprezy, którą się zna i lubi.
A jednak – jeśli nie pomidorowa, to co? (to pytanie do smakosza). Bo chyba nie banany?
Kaczusia!!! Jeśli nie pomidorowa, to kaczusia, oj… jak ja lubię… albo placki ziemniaczane, takie, jakie robi moja sąsiadka, albo zupa rybna, co na Wigilię była u nas w domu, z gałką muszkatołową, albo zupka tajska, taka na ulicy z gara sprzedawana, albo buraczki z kminkiem, cukinia na wszelakie sposoby albo surówka z pora pani Jamrozikowej, albo zupa rybna Tamary, albo Leszkowy gulasz, albo… ile mamy czasu?
Los sprawił, że gdy podczas Satyrykonu były pokazywane Pana “gryzmoły” (fragmenty dziennika) i dziwozwierza, nie mógł Pan być w Legnicy. Ale w tym roku chyba możemy się Pana spodziewać?
Dobrze mi u was – przyjadę!!!!!