Jubileusz na cztery ręce, czyli 20 lat Satyrykonu Małgorzaty Lazarek i Przemysława Dunaja
Termin: 12 VI – 21 VII 2019
Wernisaż: 14 VI 2019 r. (piątek), godz.19.00
Miejsce: Galeria RING, Rynek 12
O wystawie
Wystawa składa się z dwóch indywidualnych prezentacji Małgorzaty Lazarek i Przemysława Dunaja. Punktem wyjścia proponowanej narracji jest spotkania autorów na Satyrykonie w 1999 roku. Ekspozycja rozchodzi się w dwóch kierunkach i pokazuje prace, które powstały od tamtego czasu. Upływające lata zaznaczono graficznym znakiem – przerywaną linią z wektorami. To pewnego rodzaju kalendarium obejmuje dwie dekady z życia autorów. Całość pokazu budują rysunki satyryczne i prasowe, ilustracje, ale też inne formy twórczej aktywności Lazarek i Dunaja.
Autorzy pragnęliby, aby widzowie oprócz kontaktu z ich twórczością zastanowili się nad kilkoma prawdami natury ogólnej: nieuchronnością upływającego czasu, słusznością podejmowanych wyborów, wzlotom i upadkom oraz nad siłą przyjaźni, której należy szukać również w pomyśle na tę wystawę.
Bogaci w magnez
Małgorzata Lazarek:
Urodziłam się nieopodal źródeł rzeki Warty. Sądzę, że pora i miejsce urodzenia miało fundamentalne znaczenie dla mojej przyszłości. Jurajska woda wypływająca ze źródeł rzeki Warty jest wysoko zmineralizowana, bogata w magnez. Ogólnie wiadomo, że magnez wpływa na dobry nastrój i pozytywne patrzenie na świat. Podobną reakcję wywołuje zjadanie czekolady. Teoria że poczucie humoru bierze się z wody jurajskiej, odkryta została przez znanego wszystkim satyryka Roberta Szecówkę, pochodzącego także z Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Jest to prawda już ogólnie znana i wielokrotnie empirycznie sprawdzona. Siedem to magiczna cyfra, a ja właśnie siódmego kwietnia przyszłam na świat. Przypadek? Nie sądzę.
Przemysław Dunaj:
Aby zrozumieć, skąd się jest, należy moim zdanie wyjechać gdzieś daleko, choć niekoniecznie na koniec świata. Urodziłem się i wychowałem w Kaliszu, ale z czym to się wiąże i co z tego może wyniknąć, zorientowałem się dopiero, gdy stałem w kolejce w sklepie spożywczym, bodaj w Gdańsku. Było to na jakiejś szkolnej wycieczce. Stałem tam i układałem sobie w głowie jakiś czytelny komunikat, który zaraz miałem wyrecytować pani sprzedawczyni. I nagle, nie bez pewnego przestrachu, skonstatowałem, że wyleciała mi z głowy ogólnopolska nazwa szneki. Tak się mówiło w domu moich sąsiadów, gdzie spędzałem mnóstwo czasu. Im bliżej byłem lady, tym bardziej uniwersalna drożdżówka osuwała się w studnię niepamięci i to coraz głębiej i głębiej. Ostatecznie poprosiłem o „ciastko”, no i jakoś wybrnąłem z tej głupiej sytuacji.
Rysunki, opowiastki oraz inne kwiatki
Małgorzata Lazarek:
Pierwsze próby malarsko-graficzne odbyłam już we wczesnym dzieciństwie, wyskrobując szpikulcem kwiatki na obudowie nowego telewizora. W związku z tą pracą nie doczekałam się niestety aplauzu Rodziców. W szkole podstawowej reakcja odbiorców na moje artystyczne realizacje była dwojaka. Niespodziewane odkrycie przez wychowawcę moich karykatur nauczycieli spowodowało „obniżkę” oceny i jednocześnie dużą popularność wśród rówieśników. Zaistniał także duży popyt na moje rysunki, które z powodzeniem sprzedawałam w szkolnym sklepiku, a zarobione na czarno pieniądze wydawałam na pączki i czekoladki. Zrozumiałam wtedy, że twórczość artystyczna to dobra droga do sukcesu towarzyskiego i finansowego. Zwłaszcza że rysowanie nie sprawiało mi kłopotów, wręcz przeciwnie.
Przemysław Dunaj:
Ze swojego dzieciństwa, które przypadło na czas osławionych dzieci kwiatów, nie pamiętam prawie żadnych kolorów. To znaczy pamiętam: czerwoną straż pożarną, niebieskiego koguta na warszawie pogotowia albo milicji… A poza tym prawie wszystkie możliwe odcienie szarości. Tak to zapamiętałem i tak to wygląda na moich rysunkach cudem zachowanych z tamtych czasów: długopisowy kontur bez kolorów. Kolorów z dzieciństwa nie zwrócą mi również stare fotografie, ponieważ też są czarno-białe. Śluby, wesela, pikniki na trawce, jakieś molo, zakładowa wycieczka… Ojciec w mundurze, mama z koleżankami przed szkołą, ten nie żyje, tamten zwariował, a ten wyjechał do Australii… Dziewczynka w krakowskim serdaczku będzie opiekować się niemiecką emerytką, ta z kokardką stoczy nie do końca udaną batalię o swoje młodożeństwo. Ten chłopczyk też jeszcze nie wie, co go czeka. Kurcze, miało być wesoło…
Małgorzata Lazarek:
Pierwszym dziełem sztuki, które podziwiałam, był obraz przedstawiający żaglowiec na wzburzonym morzu. Obraz ten otrzymała w prezencie moja mama od konkubentki głuchoniemego lokatora naszej kamienicy. Pani ta wykonała obraz w więzieniu, odsiadując wyrok za oblanie kwasem solnym swojego niewiernego narzeczonego. Aktualny narzeczony, ów głuchoniemy, przez pewien czas był podejrzewany, że to on jest tym słynnym wampirem napadającym w tamtych latach na kobiety. W związku z tą sprawą mieszkał u nas oficer śledczy milicji obywatelskiej. Jednak okazało się, że to nie głuchoniemy stał się bohaterem naszego domu. Stał się nim lokator z pierwszego piętra, który w napadzie białej gorączki roztrzaskał siekierą wszystkie drzwi w kamienicy, jednocześnie wbił słup telegraficzny do okna naszej sypialni. Wtedy właśnie, wracając ze szkoły, zauważyłam zbiegowisko gapiów i grupy milicjantów goniących uciekającego nagusieńkiego sąsiada z białą gorączką. Pani Irenka, sąsiadka tego szaleńca z pierwszego piętra, będąca posiadaczką dużego buta, ponieważ jej jedna noga była znacznie krótsza, zdecydowała się wyjść z mieszkania dopiero po dwóch dniach. Takie było moje dzieciństwo. Wobec powyższego nie miałam wyjścia, musiałam uciec do kolorowej krainy wyobraźni. Skończyłam liceum plastyczne, Akademię Sztuk Pięknych, dostałam medal, wyszłam za mąż, urodziłam dzieci i… przestałam tworzyć.
Przemysław Dunaj:
Dość długo prowadziłem szkicownik – kolejne zeszyty zapełniane rysunkami i notatkami. Zacząłem to robić jeszcze na studiach głównie po to, by nie stracić wypracowywanej latami sprawności. Szybko jednak zrozumiałem, że rysunek niesie w sobie coś więcej, że ciągnie za sobą opowieść. Okno to tylko prostokąt mniej lub bardziej komponujący się w fasadzie kamienicy. Futryna, szyba, pelargonia… Ale gdy posadzić w nim dziadka mojego dobrego kolegi Stefana, który co niedziela liczył z tej wysokości ludzi wychodzących z kościoła, a sumę mnożył przez 2 złote, to już powstaje zupełnie inne okno. A gdy dodać do tego kobietę z przeciwka, która z pisklaka, którego znalazła na pustym targowisku, wyhodowała sobie kurę, z którą później spacerowała po parku oraz kilku innych z pozoru zwyczajnych ludzi, powstać by mogło z czasem coś o nas, czyli zwyczajnym, śmieszno-smutnym życiu.
Jakoś tak na początku lat dziewięćdziesiątych wykombinowałem jak rysować za pomocą pomiętych kawałków papieru. Powstał z tego cykl portretów składających się na historię XX wieku i w konsekwencji – kilka wystaw. Dostałem nawet jakaś nagrodę. Choć, oczywiście nie uważam moich zdolności manualnych za jakiś szczególny dar. Gdyby opatrzność całą tę nadwartość wpakowała mi w nogi, a nie w ręce, to byłbym dziś pewnie emerytowanym piłkarzem. Kto wie, może nawet zamożnym i utytułowanym, a tak… szkoda gadać.
Nie dalej jak wczoraj
Małgorzata Lazarek:
Satyrykon zaistniał w moim życiu przypadkowo. Wysłałam prace, nie wiedząc, o co dokładnie chodzi. Kiedy dostałam telegram, że moja praca otrzymała złoty medal, klasycznie, rozpłakałam się i zadzwoniłam do męża. On, wysłuchawszy mojej relacji, stwierdził, że to najprawdopodobniej jest dowcip któregoś z moich znajomych. Nikomu nieznana, nikogo nieznająca, wystraszona, przyjechałam do Legnicy po odbiór medalu. Jedynym człowiekiem, z którym rozmawiałam, był Przemek Dunaj. Wymieniliśmy się opowieściami o naszych kompleksach, strachach, obawach. Normalnie, jak u ludzi. Mijał czas, wiele się zmieniło. Teraz po dwudziestu latach znów jesteśmy w Legnicy i znów możemy swobodnie porozmawiać o naszych strachach, kompleksach, obawach. Normalnie, jak u ludzi.
Przemysław Dunaj:
Do Legnicy po raz pierwszy przyjechałem w 1997 roku. Dostałem wtedy wyróżnienie, a mój kolega Tomek Broda – Grand Prix. Tuż przed wręczeniem nagród Tomek spytał mnie, czy aby nie sterczą mu włosy. Chodziło o takie charakterystyczne miejsce, gdzie papież nosi piuskę. Włosy sterczały jak cholera, ale żeby nie burzyć mu spokoju w tym wyjątkowym momencie, powiedziałem, że nie. Też bym nie chciał tego wiedzieć. Potem byłem tu jeszcze trzy razy. W 1999 roku miałem nawet indywidualną prezentację prac. Wtedy poznałem Małgosię Lazarek.
Małgorzata Lazarek:
Drugi raz spotkaliśmy się rok później. Przemek dostał wtedy Grand Prix. Nowe tysiąclecie za progiem, a ja nareszcie przełamałam się i zaczęłam rysować i malować. Od tego spotkania Przemek gdzieś wsiąkł. Spotkaliśmy się dopiero w zeszłym roku i wyglądało to tak, jakbyśmy ostatni raz widzieli się nie dalej jak wczoraj. Wtedy też zrodził się pomysł na tę wystawę.
Przemysław Dunaj:
Postanowiliśmy z Małgosią opowiedzieć sobie nawzajem, co przez te dwadzieścia lat porabialiśmy. A w jaki sposób możemy to zrobić najlepiej? Oczywiście, przy pomocy wystawy. A gdzie najlepiej ją urządzić? No, oczywiście w Legnicy, a jakby się jeszcze udało podczas Satyrykonu… Świetna impreza i cieszę się, na to spotkanie po latach.. Nie było mnie tu przecież ładnych kilkanaście lat.
Małgorzata Lazarek:
Czym jest Satyrykon? Czym dla mnie jest Satyrykon?. Dla jednych to prestiżowy międzynarodowy konkurs rysunku satyrycznego, dla innych to impreza kulturalna o wielorakim znaczeniu. Moje patrzenie na Satyrykon jest bardzo osobiste. Nie będzie przesadą jeżeli powiem, że to dzięki tej imprezie, dzięki ludziom, których tu spotkałam, moje życie się zmieniło. Satyrykon spowodował, że uwierzyłam w swoje możliwości, dostałam skrzydeł i ogromnej mobilizacji do pracy. Poznałam tu wspaniałych artystów, twórców, animatorów z całego niemal świata. Miasto Legnica stało się bliskie mojemu sercu. Szczególne podziękowania należą się Eli Pietraszko, która weszła na stałe w rolę Anioła Stróża Wspomożyciela Wrażliwców, jednocześnie pełniąc role Perfekcyjnej Organizatorki Wszechrzeczy – Satyrykonowych. Mogę tylko pokłonić się nisko i powiedzieć – dziękuję za wszystko.
Co ja właściwie robię?
Przemysław Dunaj:
Jeden mójznajomy powiedział, że Boga lub, jak kto woli, jakąś tam pierwotną siłę sprawczą nie interesuje to, co robimy, a to, kim się przy tej okazji stajemy. No, a poza tym starzeje się człowiek… Jakiś czas temu umówiłem się z kolegą z liceum, plus minus o dziewiętnastej w galerii handlowej. Wychodząc, spotkałem przy furtce ojca. Popatrzył na mnie podejrzliwie i mówi: „A gdzie ty na noc wychodzisz?”. No i faktycznie – pomyślałem sobie – co ja właściwie robię? Ciemno, zimno. Może jakiegoś drinka będę musiał wypić i jutro będzie mnie bolała głowa, a może sytuacja tak się ułoży, że trzeba będzie wypić ze dwa albo trzy, zrobi mi się niedobrze i, nie daj Boże, będę rzygał gdzieś po krzakach… Wróciłem do domu i przedzwoniłem, że niestety nie mogę. Coraz częściej też czuję jak nieopowiedziane historie, nienarysowane rysunki obsiadają mnie jak wrony liska chytruska, który udając padlinę, czeka na łatwą zdobycz. No, ale niestety, nie zawsze mam już siły, żeby się znienacka zerwać i złapać za pióra, choćby nawet najbardziej błahej anegdotki.
Małgorzata Lazarek:
Co dalej… Kiedy obchodziłam swoje dwudzieste urodziny, miałam wrażenie, że jestem stara i „nażyłam się”, czyli że to, co piękne mam już za sobą. Jeszcze bardziej to uczucie dominowało, kiedy po raz pierwszy wysłałam prace na Satyrykon, dlatego w ankiecie zamieściłam swoje zdjęcie z czasów studiów, aby nikt nie wiedział, ile naprawdę mam lat. Trzy lata po swoim debiucie na Satyrykonie miałam na swoim koncie już złoty medal, drugą nagrodę, wyróżnienie, kilka nagród na innych konkursach satyrycznych i plastycznych, i wtedy kiedy pokazywałam swoje prace w krakowskiej Piwnicy pod Baranami pomyślałam, że już chyba nic lepszego w życiu mi się nie przytrafi. Bardzo się myliłam. Po dwudziestu latach, które upłynęły od czasu, kiedy przypięto mi skrzydła w Legnicy, mam wrażenie, że wszystko, co piękne jest jeszcze przede mną. Jeszcze się nie „nażyłam”.