W ciągu 40 lat wiele było pomysłów na rozszerzenie i ożywienie formuły Satyrykonu. Nietypowe wernisaże, nawet sesja naukowa. Były i plenery, za którymi wielu łza się w oku kręci…
wspomina Ewa Barciszewska
Satyrycy, zwłaszcza ci rysujący, okazali się… żądni integracji. Poza nielicznymi przypadkami nie znali się nawzajem osobiście – znali tylko swoje rysunki z łamów gazet. I to Legnica okazała się miejscem, w którym wreszcie mogli się spotkać Cebula z Kapustą, Jujka ze Stokiem czy Zdrodowski z Rzeszutkiem. Widząc to zjawisko, które materializowało się w formie przygotowywanych nocami gazetek, „drukowanych” początkowo za pomocą spirytusowego powielacza, organizatorzy postanowili artystom w tej integracji nieco pomóc. Najpierw były to spotkania autorskie karykaturzystów w organizowanych ad hoc duetach czy tercetach, wspólne wyprawy satyryków do legnickich zakładów pracy (np. Browar czy Huta Miedzi) i wycieczki w różne ciekawe miejsca na całym Dolnym Śląsku. W końcu wykluły się z tego dwa albo trzy „plenery satyryczne”. Rysowników zaproszono do przyjazdu na parę dni przed otwarciem wystawy konkursowej i wywieziono w przyjemne miejsce, gdzie mogli się integrować przez jakiś czas do woli i swobodnie, zostawiając potem swoje dzieła do zbiorów powstającej Galerii Satyrykonu. Takie plenery odbyły się na pewno w Książu i Piotrowicach. Może jeszcze gdzieś, ale nie pamiętam…
Największą – pozaartystyczną – furorę na plenerze w Książu (1985) zrobili na pewno Pogorzelcy, czyli Tomek Rzeszutek (Szczecin) i Mirek Zdrodowski (Lublin). Młodzi artyści, zmęczeni ekscytującym, twórczym dniem, postanowili przed snem napić się jeszcze w swoim pokoju herbaty. Polskim, delegacyjnym zwyczajem nalali wodę do szklanki czy kubka i wsadzili do niej grzałkę. Obudzili się w kłębach dymu i nie było to dla nich specjalnie przyjemne. Straty popożarowe musieli – niestety – pokryć ze swoich satyrykonowych nagród.
Z pobytu w Piotrowicach, w 1987 r., utkwiło mi w pamięci zdarzenie innej zupełnie natury. Pierwszego wieczoru satyrycy, dziennikarze i inni jeszcze goście „integrowali się” do późna w jakimś wspólnym, większym pomieszczeniu. Był wśród nas Andrzej Garczarek – bardzo wówczas popularny poeta z gitarą, znany przede wszystkim z piosenki zaczynającej się od słów: Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał, wrogów poszukam sobie sam / Dlaczego, ku… m.. bez przerwy poucza ktoś, co robić mam… Jak na poetę i barda przystało zmontował dla siebie „estradę” złożoną ze stolika i stojącego na nim krzesła, no i zaczął się koncert, wspierany głosami i oklaskami słuchaczy. Po jakimś czasie świetnej zabawy z hukiem otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wkroczyli dwaj albo trzej… milicjanci. Podobno to miejscowa ludność zawiadomiła ich o tej „pożałowania godnej, pijackiej burdzie”. W pierwszej kolejności nakazali artyście zejść na ziemię – dosłownie i w przenośni. Zanim zdążyli zażądać od niego dowodu osobistego podszedł do nich jeden z uczestników wieczoru, legniczanin, nazwijmy go Z. Ów Z pierwszy wyciągnął z kieszeni jakiś tajemniczy dokument, pokazał go funkcjonariuszom, coś cicho do nich powiedział i… zamknął za wycofującymi się i salutującymi mu drzwi. Po czym z miłym uśmiechem, gestem zachęcił Garczarka do kontynuowania koncertu. Ci, którzy byli bliżej usłyszeli podobno cedzony przez zęby tekst: – Wyp…. stąd! I zapamiętajcie sobie, że dawno się tak kulturalnie nie bawiłem!