Siedzę w pociągu, wracam z Satyrykonu. To mój pierwszy Satyrykon w życiu. Nie uczestniczyłem w nim nigdy ani jako artysta, ani jako juror.
Sięgam pamięcią wstecz. Rysunek satyryczny zawsze towarzyszył mi w różnych momentach mojego życia, a ja poprzez obcowanie z nim kształtowałem tę część siebie, którą bardzo cenię u innych. Ilustrowane gazety uwielbiałem od dziecka. Pierwszy był „Świat Młodych”. Nie „Świerszczyk”, nie „Miś”, tylko „Świat Młodych”. To nie dlatego, że byłem dzieckiem genialnym, nad wiek rozwiniętym, to dlatego, że na ostatniej stronie był komiks z Tytusem, Romkiem i A’Tomkiem. To chyba taki pierwszy wyraźny moment w mojej pamięci, kiedy ryczałem ze śmiechu. Pamiętam też rozczarowanie i smutek, gdy po raz kolejny w tygodniu odchodziłem od kiosku z niczym, nie mogąc zrozumieć, że słowo tygodnik oznacza, że kolejny, pachnący farbą drukarską numer będę mógł nabyć dopiero za tydzień. Uwielbiałem przygody uczłowieczanej z różnym skutkiem małpy, narwanego chudzielca oraz przemądrzałego kujona w okularach. Ich „tekstami” mówiliśmy potem całą podstawówkę i liceum. Znajomość dialogów z „Tytusa” była jak kod, dzięki któremu rozpoznawaliśmy się jak członkowie tajnego stowarzyszenia.
Kolejny był tygodnik „Przekrój”. Właściwie niewiele może się równać z uczuciem dumy i podekscytowania, gdy pędziłem do domu z nowym „Przekrojem”, z nierozciętymi stronami. O to przecinanie stron zresztą zawsze była subtelna awantura w domu. Z założenia to niby miałem być ja, lecz utkwiła mi w pamięci delikatna nuta irytacji moich rodziców i dyplomatyczne próby przejęcia rytuału przecinania stron. Pewno dziś niewiele osób pamięta, że nazwa wiązała się właśnie z tymi nieprzeciętymi stronami. „Przekrój” zawsze zaczynałem czytać i oglądać „po japońsku”, od końca, od ostatniej strony i ten zwyczaj pozostał mi do dziś. Tam na ostatniej stronie był subtelny, czasem melancholijny humor profesora Filutka oraz przedrukowane rysunki satyryczne z „Puncha”, „The New Yorkera” i innych gazet ze świata. Tę ostatnią stronę, którą szybko awansowałem do rangi strony pierwszej i najważniejszej, lubiłem najbardziej. No, i oczywiście okładki. Szczególnie, gdy rysował je Daniel Mróz. Pamiętam, że te rysunki satyryczne na ostatniej-pierwszej stronie były strasznie śmieszne, uwielbiałem pokazywać je rodzicom, uwielbiałem, gdy się śmiali. Ten śmiech był ważną częścią naszej rodziny. „Przekrój” bardziej oglądałem niż czytałem, a może celniej byłoby napisać najpierw oglądałem, a potem czytałem.
Etap młodzieńczy to były „Szpilki”. Po zajęciach w Liceum Plastycznym, biegliśmy z kumplami do centrum Krakowa na wyścigi i robiliśmy rundkę po antykwariatach. Najcenniejszym miejscem był nieistniejący już antykwariat na rogu ulic Sławkowskiej i Św. Tomasza. „Szpilki” fascynowały nas swoją stroną graficzną, różnorodnością stylów, ale przede wszystkim poczuciem humoru. Uwielbialiśmy rysunki Chodorowskiego, Czeczota, Jury, Sawki, Dudzińskiego, Januszewskiego, ale najbardziej śmialiśmy się przy rysunkach i krótkich komiksach Mleczki. Były to pewnego rodzaju zawody. Ten, kto kupił w antykwariacie „Szpilki” z Mleczką, ten wygrywał, zwłaszcza, gdy był to egzemplarz nikomu wcześniej nie znany.
Rysunki satyryczne i ilustracje były dla mnie i dla moich przyjaciół ważne. Oglądając ocenialiśmy je, tworząc swoiste rankingi. Mieliśmy swoje ulubione rysunki, te pamiętam do dziś. Inne śmieszyły nas mniej. Potrafiliśmy powiedzieć dlaczego. Choć tak naprawdę tymi nieśmiesznymi nikt nie zawracał sobie długo głowy. Ich żywot w naszych sercach był krótki. No, chyba że były obłędnie narysowane. Nie przypuszczałem wtedy, że kiedyś, w przyszłości, umiejętność oceny wymieszana z poczuciem humoru może mi się do czegoś przydać.
Siedzę w pociągu, wspominam sobotę, dziesiątki oglądanych prac.
Tegoroczny Satyrykon to 2.388 prac 670 autorów z 59 krajów. Jego otwarta formuła to z jednej strony piękny gest pozwalający wziąć udział w konkursie wszystkim adeptom sztuki, młodym artystom, studentom szkół artystycznych i krewkim emerytom; amatorom z domów kultury i pracującym w zawodzie profesjonalistom. Z drugiej strony to przekleństwo, bo jak to ze sobą porównać. Przekleństwem jest też różnorodność technik, stylów, lecz ten nadmiar, eklektyzm, przesyt to przecież trochę znak naszych czasów. Organizatorzy i Jury nie mieli łatwego zadania. Z drugiej strony to niezwykłe doświadczenie. Bo z tej swoistej wieży Babel Jurorzy musieli wyłowić prace najlepsze bez względu na styl czy konwencje. Czasy, w jakich żyjemy odbijają się w Satyrykonie jak w zwierciadle. Motywy, tematy, krajowe i zagraniczne, oraz te bardziej uniwersalne. Czy poziom prac był wysoki? Nie mam porównania z poprzednimi latami. Określiłbym go jako bardzo przyzwoity. Mam w pamięci wiele świetnych ilustracji, dużo znakomitych pomysłów, parę śmiesznych rysunków satyrycznych, kilka naprawdę śmiesznych, a to już dużo. Obrady Jury były burzliwe, ale sprawiedliwe. Werdykt zapadł demokratycznie, niejednomyślnie, jest głosem większości. Tak działa Jury, tak działa formuła konkursu i tak ma być.
Siedzę w pociągu, wracam z Satyrykonu, zaczynam lekko przysypiać. Odpływając w sen rechoczę cichutko do siebie, pamiętając Young Chopin playing piano.
Dariusz Vasina
(wstęp do katalogu wystawy pokonkursowej Satyrykon 2017)
MIĘDZYNARODOWA WYSTAWA SATYRYKON – Legnica 2017
otwarcie wystawy pokonkursowej
Muzeum Miedzi w Legnicy, ul. Św. Jana 1, 16 VI 2017 (piątek), godz. 18.00