Wyobraźmy sobie niezwykłą istotę, która w trzaskającym mrozie, czekając na spóźniający się autobus „dla rozgrzewki” rzeźbi w śniegu mapę Polski… Chyba tylko ten autobus nam podpowie, że nie zdarzyło się to w patriotycznej gorączce któregoś z powstań, ale raczej ostatniej, no, może poprzedniej zimy. Wrażenie pewnie pogłębi jeszcze fakt, że cykl plakatów poświęconych filmom islandzkim – licencjat artystki, to wyraz jej szczerej ku rzeczonemu miejscu miłości. Doprawdy, mocno powinni sobie pluć w brodę organizatorzy, np. w katowickim kinie Kosmos. Bo czyż nie wstyd do znudzenia posługiwać się banalnymi fotografiami, np. owiec, gdy można mieć takie plakaty i taki layout? To jednak, wiadomo, ogólniejszy problem, wróćmy więc lepiej do własnych baranów…
W tematyce patriotycznej Anna jest równie dobra, jak np. taki Grzegorz Myćka. Jej wersja polskiego godła jest co najmniej równie przekonująca. Świetna jest też w budowaniu optymistycznego nastroju. „Dzień bez papierosa” natchnie nadzieją każdego nałogowca. I jak skutecznie potrafi pocieszyć czekającą na telefon kobietę. Nagle przypomniała mi się anegdotka. Z puentą: Sztuka powinna być jak stary telefon. Mocna w formie i głośna. Wyrazista. I teraz już się tylko zastanawiam, czy to może ten telefon z biurka Moniki Starowicz. Chyba jednak troszkę inny…
W każdym razie bardzo lubię sposób, w jaki Anna stawia swoje kulfony. I literki. Jak za pomocą nieco rozdętego, cięższego „O” potrafi – nie zakłócając informacji – nie tylko przykuć uwagę i skłonić do lektury, ale i wzmacniać wrażenie wysepek na oceanie. I jakoś wierzyć mi się nie chce, że tylko o te absurdalnie wyłączone z reszty świata Wyspy Szczęśliwe tu chodzi. Jakże znajome chwilami wydaje się to bagno. Niemal w każdym przypadku uderza to, jak głęboko artystka weszła w materię filmów, ale i jak inteligentnie, zamiast epatować innością, gra na naszych odwiecznych tęsknotach i podsuwa różne pomosty identyfikacji. Anna Pałosz to zdaje się jedna z tych, których nigdy nie pociąga łatwiejsza droga. Nie ujdzie chyba też niczyjej uwadze charakterystyczna, zgrzebna, humorystyczno-czarna aura jej twórczości. Upodobanie do paradoksów i ironia raczej niż sztubacki żart. Nie trzeba nawet specjalnego plakatu na dowód.
Ten debiut to w całej historii Satyrykonu jeden z najbardziej zasługujących na to miano. Warte podkreślenia, bo budzi szacunek, a patrząc na wystawę łatwo to przeoczyć. Tym niemniej możemy trochę poobserwować „narodziny języka”. Podstawowe elementy, testowane w rozmaitych konfiguracjach, może kiedyś w przyszłości trafią na plakat. Raczej dążenie do zasad niż efekciarskie ich łamanie. Do własnych zasad albo z własną modyfikacją.
I, wbrew pozorom, największy komplement. Nawet, jeśli nieco irytują mnie (może tak właśnie ma być) jej wizja chińskiego smoka czy Matki Polki, chylę czoła przed celnością ich przekazu. Bo choć np. wiele było obrazów takiego wielorękiego wschodniego bóstwa, żadne tak bardzo nie przypominało zarazem pająka w sieci.
„Techniczne” inspiracje też nie dziwią. Na liście priorytetów artystki precyzja wydaje się być na pierwszym miejscu. Spójność całości może nas nawet nieco znieczulić na wielość podjętych tu prób i zastosowanych rozwiązań. Szybko zaczynamy jednak rozumieć, że żadna plama, żaden szum nie są tu pozostawione przypadkowi. Anna potwierdza – dopracowywanie detali to rodzaj manii. Wbrew jej autokrytycznej ocenie – miłej dla widza i jakże zdrowej. I jak obiecującej na przyszłość!
bz